Niby sporo piszę na temat fit-life balance, ale na blogu tylko treningi na zmianę ze zdrowym odżywianiem. A chociaż bardzo lubię aktywność fizyczną i zdrowe jedzenie (w zasadzie: każde jedzenie, po prostu nie przeszkadza mi to, że bywa jest zdrowe), to przecież czasem potrzebuję resetu. Albo chociaż chwili, by złapać oddech i zatęsknić za rurką. I właśnie tutaj wchodzi jedna z moich ulubionych rozrywek: gry komputerowe. A że pojutrze premiera Diablo IV: Vessel of Hatred, uznałam, że to idealny moment, by napisać o tym parę słów. W końcu nie samym sportem żyje człowiek…

…czy coś. 

Aha, nie spodziewajcie się recenzji, bo wystarczająco ich napisano i nagrano. Poradników też, bo nie jestem wystarczająco kompetentna. Jeśli szukacie mądrych tekstów na temat Diablo IV: Vessel of Hatred (i innych gier), to polecam https://maxroll.gg/. Są niezastąpieni w zwalnianiu z myślenia. 

Roz(g)rywka jako forma resetu

No właśnie. Ja się wcale nie spodziewam, że dodatek odmieni Diablo IV, które nagle stanie się moją ulubioną grą, od której nie będę mogła się oderwać. Nie, nie. Jestem realistką przynajmniej pod tym względem. Granie w gry jednak stanowi rozrywkę, która może trwać na tyle długo, żeby właśnie stanowić reset. Żaden tam kwadrans między gotowaniem a sprzątaniem czy godzinka tuż przed pójściem spać. Można grać i grać, i grać; i wciąż mieć coś do zrobienia. W tej grze, znaczy się. 

I teraz tak: oczywiście, że aktywność fizyczna i sensowna dieta są kluczowe dla zdrowia i zachowania sprawności, ale takie oderwanie się — na nieco dłużej niż zwykle — od codzienności pomaga zachować równowagę i wspiera regenerację psychiczną. Czy to muszą być gry? Absolutnie nie. Można pojechać na wakacje, a można sięgnąć po ukochaną serię książek i nie odrywać się od niej, dopóki nie stanie się to bezwzględnie koniecznie. Każdemu jego porno. 

Warto też zauważyć, że taki reset sprawia, że wracamy do tej codzienności z większym entuzjazmem. Na świeżo. W końcu istnieją powody, dla których żyjemy tak, jak żyjemy: ćwiczymy, zastanawiamy się, co zrobić z płatkami owsianymi, żeby stały się jadalne, dbamy o sen i czas spędzony na świeżym powietrzu. Odejście od tej rutyny choćby na krótki czas pozwala uniknąć zniechęcenia, przypomnieć sobie o tym, co mamy na celu, i ruszyć do działania z nowym zapałem. 

diablo iv vessel of hatred alkor
To jest Alkor. Oczywiście już go kocham, jednak Alkor to dla mnie ziomek z DIIR z 3. aktu, a nie śnieżne kociątko.

Rytuały, czyli dlaczego czekam na Diablo IV: Vessel of Hatred

A w zasadzie nasze i nie ukrywam, że część ich fantastyczności opiera się właśnie na tym — wspólnie i nieco inaczej niż zwykle spędzonym czasie i to przy czymś, co nam obojgu sprawia przyjemność. Jakość samej gry bywa sprawą drugorzędną w tym wszystkim. 😉 

Jak to konkretnie wygląda? Z reguły te gry (Diablo II: Resurrected, Diablo IV, Last Epoch) lub — częściej — ich sezony wychodzą w środku nocy. Diablo IV: Vessel of Hatred pojawi się o 1:00 w nocy z poniedziałku na wtorek. A więc my wstajemy pół godziny wcześniej (no dobra, zazwyczaj, bo czasami się nie udawało zasnąć do tej pory ;)), parzymy kawę i gramy. A potem kolejną kawę. I gramy. Przed południem robimy się głodni, więc wjeżdża pizza albo inne zdecydowanie niedietetyczne jedzonko. I gramy. Mamy przygotowane różne przekąski, najczęściej już zdrowsze. I dalej gramy. A potem padamy, zasypiamy, wstajemy i, ekhem, gramy. 

Ale pizzę zamawiamy tylko raz. 

I to jest odpowiedzialność. 

Czy to mądre? Pewnie niespecjalnie. Ale dopóki zdarza się raz na parę miesięcy, to nie doszukiwałabym się w tym przyczyn drastycznych dolegliwości zdrowotnych, spadków formy i innych paskudztw. Można zarwać noc na cudzym weselu raz na jakiś czas, to i można przed komputerem. W każdym razie świat się jeszcze nie zawalił. 

diablo iv vessel of hatred zakup
Diablo IV: Vessel of Hatred już czeka, ale w najbardziej podstawowej wersji. Śnieżne kociątko mi wystarczy.

Diablo IV — moja opinia 

Nie wciągnęło. Koniec opinii. 

Okej, prawda jest taka, że nie grałam w to zbyt długo, bo przez mniej więcej miesiąc po premierze i ze 3-4 dni w przedostatnim chyba ladderze. Jednak to chyba wystarczający czas, żeby uznać, że dałam szansę i tak dalej. 

Czego mi brakowało? Celu. Jestem z tych, co to lubią mieć tylko jedną postać, by dopieszczać ją cały czas. Tutaj zupełnie nie miałam na to ochoty. Raz, że skalowalność, więc jakiekolwiek dopieszczenie nie było odczuwalne, a dwa… itemy. No dajcie spokój. Niby różne, a wszystkie takie same. W DIIR na każdym etapie są rzeczy, które budzą radość. I od razu wiesz, że to jest to. Po to farmisz. A tutaj, nawet jak poleciało coś przydatnego, to i tak bez większych emocji. No poleciało, fajnie, zjadłabym coś. 

A drugi grzech to brak różnorodności. No dobra, ja wiem, że nie wszystko jest identyczne, ale to jednak nie jest ten poziom co w Diablo II czy Last Epoch. Moby, skille, lokacje… tam od razu widać, gdzie jesteś, co robisz, kogo tłuczesz. Tutaj po miesiącu nadal wszystko się zlewało. 

Oczywiście były też rzeczy przyjemne. Dostosowywanie wyglądu postaci. Różne wydarzenia na mapie, legiony, bossy itd. — całkiem spoko opcja. Drzewo Szeptów też, bo lubię zadanka. Ale to wszystko sprawiało, że właśnie grało mi się przyjemnie i nic więcej. Bez zaangażowania. Bez „o, muszę mieć to!”, „o, chcę zrobić tamto”. Tak… letnio. 

diablo iv drzewo szeptów
Szybka sesja przy Drzewie Szeptów.

Nie samym treningiem żyje człowiek… 

…więc Diablo IV: Vessel of Hatred kupiliśmy. I zagramy. I mam nadzieję, że nie pożałujemy. Chociaż pizza na pewno będzie pyszna. 😉 

A Wy? Grywacie w coś czy macie inne metody na zachowanie fit-life balance? 😉 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *