Ile razy wybierałam studio pole dance? Zero. Do ilu chodziłam? Do dwóch. Coś Wam tu nie gra? No właśnie… 

Pierwszy raz na rurkę poszłam w Warszawie. Mnóstwo szkół do wyboru, a ja — no durna! — czytałam o wszystkim, tylko nie o tym, jak wybrać. Co z tego wyszło? Szalona kariera poledancerki zakończona po mniej więcej półtora miesiąca. Tylko pogratulować. 

Drugi raz był równie przypadkowy, ale z konieczności. Przeprowadzka, małe miasto, czekałam, aż otworzą jakieś studio pole dance — nie otwierali, więc w końcu odpuściłam. Po jakimś czasie sprawdziłam ot tak, bez większych nadziei, a tu proszę, niespodzianka! Studio jest, ma się dobrze i to od prawie roku. Gdy tylko rozpoczęli nabór do nowych grup, zapisałam się (jedyna mądra rzecz w tych moich zapisach to to czekanie, naprawdę) i poszłam. Tym razem trafiłam świetnie i w tej szkole zostałam do dziś, a za parę dni stuknie już piąta rocznica. Tylko, powiedzmy sobie szczerze, żadna w tym moja zasługa. 

Zatem, żeby umożliwić Wam naukę na błędach cudzych, moich znaczy, zamiast na własnych, przygotowałam listę wskazówek. Jak nie być Sofią wybrać najlepsze studio pole dance, niczego nie żałować i robić coraz fajniejsze wygibasy na rurce? 

Zorientujcie się, co jest na wyposażeniu danego studia pole dance. 

Że będą rurki, to wiadomo. Fajnie, gdyby były dwa rodzaje, nie tylko chromowane, ale i malowane proszkowo. Te drugie ratują życie zwłaszcza na początku przygody z pole dance’em, kiedy chwyt jest słabszy. 

Dalej: maty, bloczki, gumy, taśmy gimnastyczne, drabinki, drążki, cokolwiek? I nie myślcie, że nieważne, że nie ma, bo i tak nie chcecie czegoś tam. Chcecie. Chcecie, żeby nie było nudno, żeby zajęcia były urozmaicone, a im więcej gadżetów, tym więcej możliwości ma instruktor. Nie wspominając już o tym, że jeśli maty będą kiepskie, to skończycie, biegając na treningi z własnymi. 

Wystalkujcie instruktorkę, która ma Was uczyć.

No dobra, żartowałam, ale tylko trochę. Jaka powinna być idealna instruktorka? Kompetentna, rozwijająca swoje umiejętności i — auć! — doświadczona. Ja wiem, że to nie fair, że każdy kiedyś zaczynał i gdzieś to doświadczenie musiał zdobyć, ale trudno, to w końcu rady dla przyszłych poledancerek, a nie instruktorek. 

A dlaczego tak uważam? Z własnego doświadczenia właśnie. Kiedy zaczynałam uczyć jazdy na nartach, byłam dobrze przygotowana. Znałam ćwiczenia, znałam teorię, potrafiłam i wytłumaczyć, i zademonstrować, no, nie można się do niczego przyczepić. Tylko że byłam milion razy gorszą instruktorką niż jestem teraz, po tysiącach przejeżdżonych z uczniami godzin. Kurs kursem, ale to dzięki doświadczeniu wystarczy mi często tylko zerknąć na kursanta, żeby „zdiagnozować problem”. Im więcej widziałam, tym szybciej reaguję, bo dla mnie to wszystko już było, wszystko zostało opracowane wcześniej. A gdy zaczynałam? Same nowości, a więc: próby i eksperymenty. 

Nie bagatelizujcie odległości od studia i godzin zajęć. 

Wiem, że w początkowej euforii może Wam się wydawać, że jakoś to ogarniecie, ale pomyślcie realistycznie. Nie zawsze będzie wiosna, nie zawsze będzie piękna pogoda. Ja do swojego studia pole dance mam piętnaście minut piechotą, a kiedy jest ciemno, zimno i brzydko, to i tak ostatnim, na co mam ochotę, jest wyjście z domu. Zajęcia mamy niestety dość późno. Gdy zimą zbieramy się z dziewczynami po dwudziestej przed salą, to rozmawiamy tylko o tym, jak bardzo to jest pora na herbatkę z cytrynką, kocyk i serial, a nie jakieś poldensy i kto to w ogóle wymyślił. Tak że tak. Ostrożnie z tym bohaterskim przezwyciężaniem trudności. Lepiej w miarę możliwości ich unikać. 

Spytajcie, ile osób przypada na jedną rurkę. 

I prawidłowa odpowiedź brzmi: jedna. Okej, spoko, jeśli szkoła rozwiązuje to w ten sposób, że robi tylko „podwójny nabór” z myślą o tych, którzy szybko odpadną. Jednak jeśli taki układ ma funkcjonować na stałe, to lepiej szukajcie innej szkoły. Więcej osób = mniej uwagi dla kursanta. I, co równie ważne, sporo mniej ćwiczeń. Nawet jeśli Wam się wydaje, że to niczego nie zmienia, bo przecież normalnie też nie siedzicie cały czas na rurce, tylko pijecie wodę, smarujecie ręce magnezją, odpoczywacie itd., to powiem Wam, że różnica jest kolosalna. 

W tej pierwszej szkole, do której chodziłam, ćwiczyłyśmy po dwie na jednej rurce. Teraz mam rureczkę tylko dla siebie, ale raz na rok, przy trudniejszych treningach, spontanicznie łączymy się w pary (wiecie, asekuracja, ojojanie, zagrzewanie do boju, takie tam) i wniosek mam jeden: zajęcia w duecie to pikuś. Człowiek ani się nie zmęczy, ani nic specjalnego nie zrobi. Niby jedna stoi, druga ćwiczy, a dziwnym trafem obie stoicie i paplacie, obie w tym samym momencie musicie się nasmarować, a potem niemalże wyrywacie sobie szmatkę, żeby wypucować rurkę. No nie. Czasem można i czasem jest fajnie, ale na stałe? Brak progresu. 

Dowiedzcie się, jak dane studio pole dance rozwiązało sprawy organizacyjne. 

Czy nieobecności trzeba zgłaszać wcześniej? Czy możecie odrobić zajęcia? Jak wyglądają zapisy? Czy macie stałą grupę? W jakich przypadkach zajęcia są odwoływane? Z jakim wyprzedzeniem zostaniecie o tym poinformowane? Co wtedy z Waszymi karnetami?

O ile kwestie dotyczące nieobecności, karnetów i odwołanych zajęć można rozwiązać na wiele satysfakcjonujących obie strony sposobów, o tyle upierałabym się mocno przy stałych grupach. Treningi są dużo efektywniejsze, jeżeli instruktor z góry wie, z kim będzie pracował, a wszyscy kursanci znajdują się na tym samym etapie. Oczywiście dowolne wybieranie zajęć też ma pewne plusy, elastyczność i dopasowanie do grafiku w pracy chociażby, ale jednak — patrząc pod kątem postępów na zajęciach — nic nie zastąpi stałej grupy, która krok po kroku przerabia program. 

Zweryfikujcie, do jakiej grupy dołączycie: nowo otwartej czy już istniejącej?

Oczywiście życzycie sobie tego pierwszego. Nie dajcie się zwieść informacjom, że dziewczyny są na poziomie podstawowym, dopiero zaczynają i tylko kilka godzin za nimi. To jest kilka godzin, uwierzcie. 

W tym studiu pole dance w Warszawie zostałam włączona w już istniejącą grupę. Dramat. Nie dość, że rurek sporo (teraz w mojej szkole jest dziewięć, więc tam — nie pamiętam — może dwanaście?), nie dość, że dwie osoby na jedną, to w tym wszystkim jeszcze ja z zerową wiedzą i umiejętnościami. I instruktorka z również zerowymi możliwościami, żeby mnie czegokolwiek nauczyć. Bo kiedy, skoro na sali ma ze dwadzieścia osób? Efekt? Przez te półtora miesiąca tam nauczyłam się mniej niż tutaj, gdzie teraz chodzę, przez godzinę

„Moje” studio pole dance rozwiązało to świetnie. Kiedy zaczynałam, miałyśmy stałe grupy. Nie zapisywałyśmy się na zajęcia, tylko potwierdzałyśmy obecność, a odrobić trening w innej grupie można było tylko po akceptacji instruktorki. Ona kontrolowała, czy wybrało się odpowiedni poziom. Później, kiedy grupy zostały, powiedzmy, uwolnione i mogłyśmy zapisywać się wg uznania, pojawił się dodatkowy poziom — zero. Każda nowa grupa pozostawała zamknięta (i wyłączona z zapisów) przez kilka treningów, żeby początkujące mogły sobie w spokoju ogarnąć te podstawy podstaw. I to jest naprawdę świetna sprawa, a dopiero kiedy mogłam te dwie opcje porównać na własnej skórze, zrozumiałam, jak bardzo.

Więcej o tym, co zyskałam dzięki rurkowym treningom, przeczytacie tutaj: Co daje pole dance? 13 powodów, dla których warto trenować.  

Postarajcie się ocenić atmosferę w wybranym studiu pole dance. 

I nie mam tu na myśli grupy jako takiej, bo tego zawczasu nie sprawdzicie, ale to, co kreuje instruktorka. Czy złapiecie flow, czy jej osobowość, sposób komunikacji, metody prowadzenia zajęć będą Wam odpowiadały? Najlepiej oczywiście byłoby ocenić to na lekcji próbnej, ale przybliżony obraz mogą Wam dać posty danej instruktorki w social mediach szkoły. 

I tutaj dla odmiany nie zamierzam się upierać, że tak jest dobrze, a tak źle. Wybierzcie kogoś, kto będzie Wam odpowiadał. Miła, ciepła i podnosząca na duchu instruktorka? A może taka, która da motywującego kopniaka na rozpęd? Same najlepiej wiecie, co się u Was sprawdzi. Ja tylko powiem: znajdźcie to. Bo odpowiednia instruktorka to złoto

Sprawdźcie, jak wygląda pełna oferta studia. 

Może na razie chcecie tylko na rurkę, ale wiecie, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Pomyślcie o tym, czego mogłybyście spróbować w przyszłości. Nie spróbujecie? Nic nie szkodzi, ale gdybyście jednak miały zacząć chcieć ;), warto zostawić sobie furtkę. Co to może być? Exotic, choreo, stretching, zajęcia wzmacniające, szarfy, koło, akrobatyka, joga i multum innych. 

Ja od samego początku chodziłam na stretching. Lubię się rozciągać, szybko widzę efekty, więc dla mnie to taki poprawiacz nastroju. Tu ciężki trening, nic nie wychodzi, a za chwilę jakiś fajny szpagacik i od razu człowiekowi lepiej. Znaczy, nie jestem taka całkiem beznadziejna, nie? W tym roku zapisałam się też na aerial silks. Kocham miłością wielką i mam wrażenie, że to jest sport o wiele bardziej zgodny z moimi predyspozycjami niż rurka — premiuje rozciągnięcie, a braku siły aż tak nie odczuwam.  

W międzyczasie miałyśmy też zajęcia nazwane acro & handstand. Stania na głowie, przedramionach, rękach, gwiazdy i inne podstawowe wygibasy. Pojawiły się też osobne zajęcia z handspringów — dużo wzmacniania i walki o życie na rurce. Chodziłam też na exotic, ale po jakichś dwóch, może trzech miesiącach doszłam do wniosku, że w ogóle mnie to nie jara. Choreo tak samo, podobnie jak treningi wmacniające i parę innych rzeczy. Doceniam jednak to, że mam możliwość spróbowania tylu różnych aktywności — nie ma szans, żebym nie znalazła czegoś dla siebie. 

Tutaj możecie przeczytać o tym, jak wypadł pierwszy trening aerial hoop.

Zbadajcie, co się tam dodatkowo dzieje. 

Czy dane studio pole dance organizuje warsztaty? Sesje zdjęciowe? Wyjścia integracyjne? Cokolwiek?

Przyznam, że w tym temacie mam trochę ból tylnej części ciała, bo z tej listy najbardziej interesują mnie warsztaty, a udało mi się być tylko na jednych (z Kasią Świech, było cudownie!). W czasie mojej rurkowej kadencji odbyły się jeszcze jedne, z Kasią Bielecką, ale wtedy dopiero zaczynałam i nie w głowie mi były jakiekolwiek dodatkowe rzeczy. Teraz żałuję. Oczywiście pojawiały się próby zorganizowania u nas innych warsztatów, ale zawsze kończyło się jednym: brakiem wystarczającej liczby chętnych. Za to miejsca na sesje zdjęciowe zapełniają się błyskawicznie. Najwyraźniej rozmijam się z większością dziewczyn, jeśli chodzi o priorytety. 😉 

Nie przesadzajcie z tym wszystkim. 

Nie przesadzajcie, bo nie podpisujecie cyrografu. To tylko wskazówki; rzeczy, na które ja teraz, wybierając studio pole dance, zwróciłabym uwagę. To jednak nie znaczy, że musicie znaleźć szkołę, która spełnia każdy jeden punkt z tej listy. Określcie raczej, co może okazać się istotne, a co Was zupełnie nie będzie obchodzić. To ma być najlepsze studio dla Was, a nie dla mnie. A poza tym pamiętajcie, że w razie nietrafionego wyboru nikt Was do niczego nie zmusi: zabieracie swoje zabawki i idziecie do innej piaskownicy. Znaczy, na inną rurkę. 

Więcej o tym, dlaczego nie warto bezkrytycznie przyjmować wszystkich rad, pisałam tutaj: Mit wysokiego progu wejścia. Dlaczego rezygnujemy jeszcze przed startem?/.

Mam nadzieję, że te podpowiedzi okażą się pomocne, a jeżeli wybór szkoły pole dance już za Wami, to chętnie poznam Wasze zdanie na ten temat. Czym się kierowałyście przy podejmowaniu decyzji? Jesteście zadowolone? A może też macie na swoim koncie zmianę szkoły? 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *