To będzie tekst bardzo spontaniczny; nie planowałam o tym pisać, bo nie planowałam nawet tego robić. Uświadomiłam sobie jednak, że to nawet nie, że mogę o tym coś naskrobać, tylko wręcz — wypadałoby. Wypadałoby, bo zawsze i wszędzie (tak, nie tylko tutaj) wymądrzam się w tematach dotyczących rozpoczynania czegoś: że wiele nie trzeba, że lepiej mniej niż nic, że na luzie i małymi kroczkami… Samozwańcza, cholera, mentorka, która — jak przychodzi co do czego — sama papla o rurkach i nartach. Czyli aktywnościach, w które angażuje się mocno i to od lat. Znaczy: beznadziejny ze mnie przykład, czas to zmienić. 

Kiedy nie ma szans na więcej

Może zacznijmy od tego, dlaczego to, znaczy — bieganie, jest dla mnie takim niesamowitym wyczynem. W końcu ludzie biegają, nie ma w tym nic niezwykłego, popularny sport i tak dalej. Otóż ja biegać nienawidzę. Od dziecka. Wszystkie nieprzygotowania na lekcjach WF-u szły na bieganie. Dobrowolnie nie biegałam nigdy, jeśli nie liczyć tego jednego razu, jakąś dekadę temu, kiedy wyszłam biegać do parku, a skończyłam, rozciągając się na ławeczce. Jednocześnie idea biegania bardzo mnie pociąga. Ta wizja, że sobie wychodzę z domu, biegnę, gdzie mnie nogi poniosą, to poczucie wolności… Tak właśnie się czuję, kiedy jeżdżę sama na nartach. Tylko że, ekhem, narty kocham, a biegania… No, sami wiecie.

Oczywiste jest zatem, że na żadne więcej nie jestem gotowa. Bardzo możliwe, że nigdy nie będę. Dzisiaj jednak fascynacja ideą pierwszy raz wygrałą z nienawiścią. A ja rozsądnie uznałam, że lepiej mniej niż nic. I to była ostatnia rozsądna rzecz, którą w tej kwestii zrobiłam.

Poszłam biegać. 

Sprawdźcie także: Jak prowadzić dziennik treningowy? — DT #1 (wrzesień 2025).

Minimalistyczne przygotowania

Minimalistyczne przygotowania trwały mniej więcej kwadrans. Założyłam sportowe ciuchy. Założyłam absolutnie nieprofesjonalne adidasy sportowe buty z marketu (nic nie poradzę na to, że nie podobają mi się typowo sportowe adidasy; do tych zmusiłam się przed pierwszą wizytą na siłce, a normalnie to tylko trampeczki albo bardziej, ee… miejskie butki, wiecie, takie z okrągłym czubkiem, całe skórzane, żadnych dziurek i siatek, brr!). Na dnie szafy znalazłam nerkę, która leżakowała tam od czasów spływów, więc z radością wpakowałam w nią telefon. A potem jeszcze zeszłam do sklepu i zaopatrzyłam się w uroczą różową buteleczkę z wodą Baby Zdrój czy jakoś tak, bo akurat miała 250 ml i bez problemu zmieściła się w nerce. 

Rzeczy do biegania w wersji lepiej mniej niż nic — checklista

  • Gumka do włosów,
  • Koszulka, 
  • Spódniczko-szorty, bo nie mogłam znaleźć tych spodenek, które chciałam, 
  • Majtki, skarpetki, sportowy stanik, 
  • Woda, 
  • Marketowe buty, 
  • Nerka.

No bez jaj. Niech ktoś mi jeszcze raz powie, że każde wstanie z kanapy to miliony, a aktywność tylko dla bogatych.

Lepiej mniej niż nic (nareszcie) w praktyce

I tu się zaczęła głupota. Bo biegać poszłam w absolutnym upale, w mieście, gdzie żar dodatkowo buchał od asfaltu, a jakby tego było mało, dwukilometrowa trasa, którą wybrałam, biegła pod górę. No, w trzech czwartych. W ostatnich trzech czwartych. 

Czy mogłam biegać po płaskim i w cieniu? Pewnie tak. Tyle że bieganie dla biegania, po przypadkowej trasie czy na stadionie, zupełnie do mnie nie przemawia. Chociaż może się to kłócić z tą wizją wolności, to ja muszę biec dokądś. Muszę widzieć, jak robi się coraz bliżej. I to musi mieć jakiś sens, no, sens poza ruchem, zdrowiem i tak dalej. Dlatego pobiegłam do dziadka. 

No, żeby być szczerą, to raczej pomarszobiegłam. Oczywiście żadne tam 30 sekund biegu na ileś tam marszu, co to, to nie, to już przekreśla wolność i naoczne śledzenie postępów. Ja biegłam aż do mostu, szłam do monopolowego (ups), biegłam do skrzyżowania, szłam do przejścia (…) i wreszcie biegłam do dziadka. 

A u dziadka padłam, zerwałam się, żeby ochlapać się zimną wodą i padłam ponownie. Potem zrobiłam sobie Desperacką Mrożoną Kawę* i mniej więcej po kwadransie byłam w stanie prowadzić normalną rozmowę. 

Dziadek, który do mniej więcej osiemdziesiątki biegał regularnie, miał używanie. 

Bo wiecie, względnie młodą i sprawną mnie trzynaście minut biego-człapu zmiotło z planszy. Ale hej! Poszłam. Spróbowałam. To w zasadzie ja dałam radę zmieść się z planszy. Że kondycyjnie dramat? A byłoby lepiej, gdybym wcale się nie ruszyła? Wątpię. Co najwyżej łatwiej by mi było nadal się oszukiwać albo żyć w nieświadomości. A tak dorzuciłam w drodze powrotnej 2,5 km szybkiego marszu i już jakaś aktywność zaliczona. I dlatego właśnie uważam, że lepiej mniej niż nic — bo zrobiłam cokolwiek. I nawet jeśli nie miało to większego efektu, to ziarnko do ziarnka… 

Przeczytajcie także: Mit wysokiego progu wejścia. Dlaczego rezygnujemy jeszcze przed startem?.  

*Przepis na Desperacką Mrożoną Kawę

Niech będzie, zdradzę Wam ten pilnie strzeżony sekret. 

  1. Wsyp do największego kufla kubka tyle kawy rozpuszczalnej, ile wynikałoby z jego wielkości. 
  2. Nalej zimnej wody z kranu. Ale poczekaj, aż będzie naprawdę lodowata. 
  3. Chluśnij mlekiem. 
  4. Wymieszaj. 

Jeżeli będziecie odpowiednio zmęczone i zgrzane, to to może się okazać najlepszą mrożoną kawą w Waszym życiu. Serio! 😉

Kilka słów na zakończenie

Wiem, że ten tekst różni się od pozostałych. Żadnych dobrych rad i zgłębiania tematu. Jednak właśnie dlatego postanowiłam go napisać — żeby przedstawić inną perspektywę, pokazać, że nie zawsze trzeba się przygotowywać jak do wyprawy na biegun. Nie o bieganie tu chodzi, a o podejście. Po prostu chciałam przeciwstawić coś tym wszystkim wypowiedziom, w których absolutnie początkującemu narzuca się bycie profesjonalistą. Bo, uważam, nie tędy droga. Tak można ludzi tylko zrazić. Albo sprawić, że przegapią ten moment, w którym akurat im się chce, bo zajmą się przygotowaniami zamiast robieniem rzeczy.

A Wy jak uważacie? Wszystko musi być idealnie czy jeśli macie ochotę, po prostu zaczynacie działać?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *